Zanim ją poznałem już miałem świadomość, że została odebrana w bardzo dziwny i zaskakująco chłodny, zły sposób. Rzuciłem tylko okiem na mnogość negatywnych opinii na pewnym portalu w duchu zastanawiając się nad tym, „Dlaczego?”. Co takiego się wydarzyło, że najnowsza powieść Anny Ficner-Ogonowskiej została tak stłamszona tymi wszystkimi spojrzeniami, które w trakcie lektury mówiły, „Co to ma być!?”, „Co to za szmira, gniot nieprzeciętny?”.
Nie cytuję w tym momencie nikogo, bo nie jest to konieczne. Jestem na gorąco po lekturze i z pełną świadomością mogę powiedzieć, że jest to najlepsza, najbardziej emocjonalna powieść autorki. Kiedy swego czasu odkrywałem Alibi na szczęście, a później pozostałe powieści ze szczęściem w tytule, łącznie z napisaną z potrzeby chwili świąteczną niespodzianką, Szczęście w cichą noc, miałem już wyrobioną opinię o tym, jak pięknie, delikatnie, urzekająco autorka potrafi opowiadać o otaczającym nas życiu. Ze wszystkimi radościami i smutkami, które je wypełnią i które mu towarzyszą.