Szczególną pod każdym względem Kartką z
podróży jest opowieść, która jest moją wizją dalszego ciągu przygód wybranych
bohaterów filmu Amelia, w ten sposób powstała Wyprawa Krasnoluda w
poszukiwaniu Kaszalota.
Teraz,
kiedy wyjechałeś Staruszku mam nareszcie cały dom dla siebie. Choć
muszę się przyznać, że nie zamierzam z niego korzystać. Ten kąt w szopie
bardzo mi odpowiada. Nie mam tam zbyt wiele miejsce, jednak jest go aż
za dużo. Żyję skromnie, przynajmniej obecnie. Gdy ma się już dwieście
lat, idą na bok psoty, igraszki i swawole, przychodzi pora, kiedy należy
myśleć o jesieni mego życia.
Mam
wrażenie, że zaskoczyłem cię moim zniknięciem. No cóż, dawno myślałem o
tym, aby odwiedzić rodzinę rozrzuconą po całym świecie. A przy okazji
odszukać mojego dzielnego druha Kaszalota. Chyba wiesz, o kim mówię.
Jakiś czas temu twoja kochana małżonka (powiem Ci w sekrecie, że chyba
nigdy jej nie polubiłem) wpadła na szalony pomysł. Ja czułem się z tego
powodu okropnie, ale cóż ja, to Amelia wylała wtedy fontannę łez i to
nie jakąś tam małą, parkową, ale tą wielką, umieszczoną centralnie w
ogrodzie Luwru. Tak, tą mój drogi Staruszku. Tyle łez, kiedy odebrano
jej kochanego Kaszalota.
Gdy
ona płakała w swoim małym pokoju, ja wrzucony do szopy przez twoją,
kochaną małżonkę i zapomniany zacząłem obmyślać plan. Z każdym dniem mój
plan stawał się coraz bardziej realny, natomiast moje ubranie wyglądało
coraz gorzej. Gdy zmarła ty wpadłeś na szalony pomysł, ale dzięki temu
zyskałem zupełnie nowe ubranko, więc będzie ci wybaczone.
Nie
byłem w stanie przyglądać się urnie z jej prochami dłużej niż trzy dni,
dlatego trzeciej nocy postanowiłem ruszyć w świat. Odwiedzać wujków i
stryjków, dziadków i kochane cioteczki i wszędzie tam rozpytywać o
kochanego Kaszalota. Z miasta do miasta, z kontynentu na kontynent, raz w
loku bagażowym statku, innym razem pod fotelem pilota wielkiego Boeinga
747, w wagonie superszybkiego pociągu w Japonii. Każdy sposób był
dobry, aby znaleźć się znacznie bliżej celu.
Kiedy
dostałeś pierwsze moje zdjęcie zrobione na Kremlu musiałeś poczuć się
dziwnie? Pomyślałeś sobie zapewne, że ktoś zrobił ci głupi kawał,
dlatego po pierwszym wysłałem drugie, później następne. W sumie chyba
dziewięć. Zacząłem mą podróż od Moskwy, gdyż mieszka tam mój drogi
Dziadek Michaił. Właśnie jego chciałem odwiedzić w pierwszej kolejności.
Przyjął mnie bardzo gorąco i nawet nie krył łez. Ja też dyskretnie
ocierałem swoje. Mieliśmy sobie tak wiele do powiedzenia, w trakcie
rozmowy wędrowaliśmy po tajemniczych zakamarkach Kremla, w sumie
poznałem go chyba lepiej, niż jego stali bywalcy, od brudnych lochów i
piwnic, po zakurzone, pełne wstrętnych pająków (jak ja ich nie cierpię!)
strychy. Ależ to była wycieczka. Dziadek nie słyszał jednak o
Kaszalocie.
Pożegnałem
się czule i ruszyłem dalej. Do Pekinu z jego Zakazanym Miastem, gdzie
spotkałem cioteczkę Phing Phong, dotarłem podróżując do Władywostoku
Koleją Transsyberyjską. Ponad siedem tysięcy kilometrów poprzez bezkres
pól i lasów Rosji. Zanim znalazłem się w Kambodży nie mogłem odmówić
sobie przyjemności odwiedzenia Terakotowej Armii strzegącej wspaniałego
grobowca cesarza. Nawet miałem po drodze, więc czemu, nie. Cóż za
kunszt, stać dwa tysiące lat na baczność!
Wspaniałe
wrażenie zrobiła na mnie wielka świątynia Angkor Wat właśnie w
Kambodży. Jakże trudno wyobrazić sobie jej doskonałe i dumne oblicze,
cud architektury, a jednocześnie potęgę wiary oraz hinduistyczny symbol
stabilności i niezmienności. Nie ma takich słów, którymi mógłbym opisać
obraz, jaki ujrzałem wtedy o wschodzie słońca...
Kiedy
teraz piszę te słowa siedząc przy twoim stole Staruszku, spoglądam na
mrok za oknem, popijam mleko i rozpamiętuję minione chwile podróży, a
także te, które wkrótce nastąpią. Gdyż nareszcie wiem, gdzie podziewa
się nasz (twój chyba też, mam nadzieję) Kochany Kaszalot. Ale o tym za
chwil kilka.
Ostatnim
celem podróży do Azji w stronę Ameryki była Japonia, Kraj Kwitnącej
Wiśni. Szkoda, że pora roku nie była odpowiednia. Tu mieszka mój dobry
przyjaciel Tendzu, jednak to nie on opowiedział mi o miejscu pobytu
Kaszalota. Zabrał mnie jednak na wycieczkę po Hiroszimie, tej samej,
którą kiedyś unicestwił akt złej woli pewnej grupy ludzi. Choć miasto
odbudowano pozostał symbol tamtej tragedii, zwęglony i powyginany
szkielet Izby Handlowej. W tym momencie pomyślałem o pewnym mieście, do
którego również podążałem. Tysiące ton stali i betonu pogrzebało blisko
pięć tysięcy ofiar, matek, ojców, wujków, dziadków, ukochanych, którzy w
ten „czarny wtorek” nie wrócili już z pracy do swoich domów.
Płynąc
po wodach zatoki przyglądałem się potężnej postaci Statuły Wolności,
wspaniałego symbolu Nowego Świata witającego tysiące emigrantów z
różnych krańców wielkiego globu. Fakt, robiła wrażenie. Sam Nowy Jork
przywitał mnie tak gęstą mgłą, iż nie dane mi było dojrzeć końca mojej
brody, a co tu dopiero mówić o tym, co mnie otaczało. Jednak po chwili
pojawił się czarodziejski podmuch (nie miałem Staruszku z tym nic,
wspólnego) i już zaczęło przyświecać ciepłe słoneczko, choć lato
nieuchronnie miało się ku końcowi. Tu zabawiłem znacznie dłużej. Przyjął
mnie w swych skromnych progach, ale w jakże wspaniałym miejscu, gdzieś
obok prezydenckiego bunkra w Kapitolu, wujek Sam. Faktycznie był sam, bo
cioteczka Meggy zmarła kilka lat temu, jednak biedaczek już się
pozbierał i teraz czuł się dosyć dobrze. Gdy siedzieliśmy przy kominku
opowiedział mi kilka zabawnych historii na temat wielu gospodarzy tego,
zaszczytnego budynku. Jednak znaczna część z nich na zawsze pozostało
tylko w tych murach.
Moja
klepsydra przesypywała się bardzo szybko. Ta, która odmierzała czas
mojej podróży, również ta, która stoi teraz przede mną. Przywędrowała ze
mną z Brazylii, gdzie widziałem drugi, równie wspaniały symbol, posąg
Chrystusa Zbawiciela, spoglądający ze wzgórza i czuwający nad spokojem
boskiego Rio. Muszę ci się przyznać, że w istocie jest to boskie miasto,
ma w sobie szczególną siłę, gdybym mógł, pewnie bym tu został.
Przede
mną były jeszcze trzy miasta, do których zamierzałem dotrzeć. Nigdzie
wcześniej, choć dobrze się bawiłem nikt z moich znajomych nie słyszał o
losach Kaszalota. Powoli zacząłem tracić nadzieję, jednak coś mi mówiło,
że gdzieś przede mną jest jeszcze ta wspaniała wiadomość. I nie myliłem
się.
Z
Brazylii poleciałem do Hiszpanii, stamtąd do Grecji z jej pięknym
Akropolem i w końcu dotarłem do Pragi. Wędrując uliczkami tego cudownego
miasta czułem wspomnienie mej pierwszej, chłopięcej miłości, którą
odkryłem blisko sto pięćdziesiąt lat wcześniej spacerując Złotą Uliczką.
W jednym z maciupeńkich domków ukryła się swego czasu moja droga
Małgorzata wraz z rodziną. Później gdzieś się przenieśli, więcej o niej
nie słyszałem, lecz długo jeszcze do niej wzdychałem.
Tu
również mieszkał od urodzenia, w jednym z tych, kolorowych domków mój
brat Zygfryd. Tak się składa, że ja urodziłem się jakiś czas wcześniej,
jednak w zupełnie innym miejscu. Jakże cudownie było się z nim spotkać,
razem nocą spacerować po uśpionym mieście, jak za dawnych lat robiąc
przy okazji kilka dobrych uczynków, które o poranku wprawiały ludzi w
osłupienie. A to przerzucić kilka ton węgla z jednego podwórka na drugie
(na to właściwe, gdyż wcześniej wozak się pomylił), czy też postawić
dopiero, co zaczęty mur po sam jego szczyt. Ale co tam, najważniejsze
jest to, iż Zygfryd opowiedział mi o Kaszalocie.
Nawet
nie jesteście w stanie wyobrazić sobie mojego zdumienia, gdy mi o tym
mówił. Wszyscy wiedzieli, że od dawna go poszukuję, dlatego przepytywali
przelatujące bociany, stada wron, zwierzęta leśne, wreszcie ryby.
Ludzie mówią, że „dzieci i ryby głosu nie mają”, jakże się mylą. Usilnie
chcą usłyszeć zwierzęta w Wigilię, no cóż, może kiedyś im się to uda,
przy okazji podsłuchać rozmowę dwóch karpi, które nie trafiły na stół, a
próbowały wydostać się z małej wanny.
Teraz,
gdy noc już za oknem, a ty zapewne jesteś w samolocie lecąc ku gorącym
piaskom Majorki powiem Ci, co chciałbym zrobić. Jak pisałem wcześniej
nie zamierzam mieszkać w twoim domu, gdyż postanowiłem go wynająć. Znam
kilku kulturalnych krasnali, którzy obiecali na jakiś czas zaopiekować
się domem obdarzając mnie pewną sumką. Będzie w sam raz na moją,
ostatnią wyprawę. Mam nadzieję, że zanim wrócisz ja już będę z powrotem,
gdyby jednak mi się nie udało te kilka kartek pozostanie na stole, aby
być świadectwem mojej dobrej woli. Wtedy też zostanę na zawsze biorąc
sobie za punkt honoru opiekę nad prochami twojej małżonki. Pozwól też
mieszkać dalej moim znajomym.
Przede
mną wyprawa ku Krainie Wielkich Jezior na pogranicze Stanów i Kanady.
Gdzieś tam, w tym spokojnym miejscu żyje sobie Kaszalot. Teraz już
dorosły, dumny i piękny jest też zwany Wielką Rybą. Dobrym duchem
Jeziora Ontario, sędzią i rozjemcą, wodzem i przyjacielem. Jest też
mężem, pewnej, dorodnej ryby, zwanej przez wielu Złotoustą.
W
dniu, kiedy twoja kochana małżonka wylała go do kanału czuł się
zagubiony i samotny. Stan ten trwał tylko kilka dni. Po pewnym czasie
złapał dobry prąd, więc z innymi towarzyszami, którzy zmierzali ku morzu
dostał się do Sekwany, a z jej nurtem do Kanału La Manche. Wtedy był
już znacznie większy, silniejszy, zyskał również uznanie w środowisku
trafnością ocen prądów rzecznych, zmienności pogody i kierunków wiatrów.
Niby nic, a wszystko to miało wpływ na czas i wysiłek w trakcie
podróży.
Z
Kanału prosta droga wiodła do Oceanu Atlantyckiego. Tu drogi wielu
uczestników podróży się rozdzieliły. Jednak Kaszalot obrał sobie za cel
podróży Wielkie Jeziora, a konkretnie jedno z nich. Nasłuchał się o nich
tak wiele dobrego, iż tam postanowił osiedlić się na stałe. Na
Atlantyku panował jednak wielki tłok. Potężne ławice ryb, płynące na
północ zderzały się z tymi płynącymi na zachód, płynące z północy często
błądziły wpadając w zdradliwe prądy morskie. Trzeba było bardzo uważać,
ale Kaszalot znał już swoje możliwości. Ufała mu również grupa blisko
tysiąca innych ryb, małych i dużych, starych i jeszcze bardzo młodych.
Jednak
nie wszystkim dane było dopłynąć do celu, gdyż była to bardzo
wyczerpująca wyprawa. Do Zatoki Świętego Wawrzyńca dotarło tylko kilku
śmiałków, część zginęła po drodze, porwana przez prądy morskie, pożarta
przez wiecznie głodne wieloryby, czy też wycofała się z braku sił.
Dopłynięcie do Jeziora Ontario było już tylko czystą formalnością.
Moja
podróż ku niemu też trwała jakiś czas, dłużej niż planowałem. Jednak w
końcu stanąłem nad brzegiem jeziora, szczęśliwy, dumny i uśmiechnięty.
Już za chwilę miałem się spotkać z moim drogim przyjacielem, czule go
uściskać od Amelii, a także równie gorąco od siebie. Patrzyłem na
przepiękny las, wysokie, dorodne modrzewie i świerki, oddychałem głęboko
chłodnym, jesiennym powietrzem mając świadomość, że oto dobiegło kresu
moje życie. Moja misja miała się ku końcowi, za jakiś czas, chcąc
dotrzymać danego tobie słowa Staruszku chciałem powrócić na mój kochany
Montmartre. A tam przeżyć w spokoju, moje ostatnie lata opiekując się
prochami, twojej zmarłej przedwcześnie małżonki. Przez ten czas nawet ją
polubiłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Literacka przestrzeń również w drugim blogu.