Myślisz,
myślę zbyt często, to jest kwestia spójna, w ulotnych obrazach dotykam
przechodnia, by zatrzymać na chwilę ciszę tuż przed burzą, by zatrzymać
pośpieszny strzał karabinowy...
Nie
wybiła jeszcze ta ulotna godzina, miasto wszak już innym oddechem
oddycha, miasto, czy znasz jego imię zbłąkany przechodniu, czy rozumiesz
jego tak zło wróżebną ciszę chwilę przed, a może już chwilę po. Pięć
minut przed, a może dziesięć minut po Godzinie, środek lata, skwar
rozpala ulice, a oni wchodzą w płaszczach, by ukryć, jak myślisz, dokąd
udają się grupkami spłoszeni przechodnie? Czyja lufa obija się o nogi,
komu uciekła dorożka, a w kilka minut po Godzinie leży już na ulicy?
Dotykasz
zło wróżebnej ciszy, by po chwili zrozumieć, właściwie nie potrafisz,
właściwie nie rozumiesz skąd strzały, kto, co i dlaczego, w sklepach
ludzie szeptali, ale ty, to nie dla ciebie, nie słuchałeś, nie chciałeś,
wybiła Godzina. W którą stronę się zwrócisz, w którą stronę pobiegniesz
ze sklepu by nie trafić pod ostrzał...
Myślisz sobie, w domu została żona, pięcioletnia córka, myślisz sobie, nie zdążę, choć to dopiero początek, nic jeszcze nie płonie, nie walą ciężkie działa, a ryk Krowy porannej nie rozdziera ciszy. Myślisz sobie, wiem, że powinienem, ale co jej powiem, czy zrozumie? Zapewne wie, co robiłeś, gdy w godzinie policyjnej skradałeś się do mieszkania, gdy zbyt często cię nie było, gdy przychodzili koledzy, a wtedy ty, z córką wychodziłaś do parku. By nie słuchać, choć miałaś świadomość, o czym będzie mowa.
Nie
ma już tej ławki, sześćdziesięciopięcioletnia babcia nie dostrzega jej w
parku, który, choć już nie taki, jakby ten czas przetrwał. Jest inna,
siada w lipcowym słońcu, odpoczywa, siwe włosy spadają na skronie, jej
ojciec w czwartym dniu spoczął na barykadzie, jej matkę pijani
Własowcy... lecz nie warto wracać, choć to już nie boli... siwe włosy
opadają na skronie.
Myślisz sobie, nie zdążę powiadomić wszystkich, i on, i jeszcze jeden, i ona, a jednak zbieram się w sobie, jadę miastem na rowerze, jak szalony, tu meldunek, tam następny, o mały włos, a zaliczyłbym łapankę. Zanim wybiła Godzina w wielu miejscach miasta już wrzało, dużo wcześniej, mocno, intensywnie, zanim wybiła Godzina...
Dwie
maszyny pracują intensywnie, czerwone płótno, białe prześcieradła
przyniesione ze szpitala, cięcie i szycie, cięcie i szycie, ci, co
czekają też pomagają, tną, podają, chwil kilka biało-czerwona opaska
pojawia się na jego ramieniu, nie poznał już tego zachodu Słońca.
Myślisz sobie, kim jestem ja sześćdziesiąt lat po tej dacie, kim jestem, co reprezentuję sobą, jak blisko, jak daleko mi do pokolenia Kolumbów, czy potrafisz postawić się w ich sytuacji, czy potrafisz zrozumieć stukot podkutych butów w uśpionej kamienicy, kiedy z łóżka wyciągnięty już do niego nie trafił, a mała, mokra cela Pawiaku stała się jego domem...
Myślisz sobie, kim jestem ja sześćdziesiąt lat po tej dacie, kim jestem, co reprezentuję sobą, jak blisko, jak daleko mi do pokolenia Kolumbów, czy potrafisz postawić się w ich sytuacji, czy potrafisz zrozumieć stukot podkutych butów w uśpionej kamienicy, kiedy z łóżka wyciągnięty już do niego nie trafił, a mała, mokra cela Pawiaku stała się jego domem...
Potrafisz
zrozumieć świat umykający, świt, którego nie było, gdy płonęło miasto,
gdy wszystko, co było przestało istnieć, czy jesteś w stanie odnieść to,
co nie zapisane, to, co niewypowiedziane w tej trudnej Godzinie, po
której stronie barykady stanąłbyś dzisiaj?
Gdy zabrzmiała syrena nie było cię
w domu, gdy zabrzmiała czekałeś
już w bramie, by bez lęku oddać strzał
w te okna, by odważnie pobiec dziś
przed siebie, ile miałeś lat, czy ktoś cię
oto pytał, o czym myślałeś upadając
na ulicy, by nie wstać z niej już nigdy,
kim byłeś zbłąkany przechodniu,
gdy karabin trafił w ręce twoje,
swój dom odnalazłeś, właściwie
jego gruzy w sześćdziesiąt dni później,
bezimienne twarze małych wielkich
duchem chłopców z Powstania...
Myślisz sobie, wczoraj nie potrafił mi powiedzieć, mówił, że to tajemnica, że nie może, że nie powinien, choć nic nie powiedział, dziś słysząc strzały na ulicach miasta rozumiem, dziś jest już inaczej, kilka tygodni później spotykam go w polowym szpitalu bez nogi, mizerny, chudy, chory, ale jakże szczęśliwy, mówi mi, „Zniszczyłem Tygrysa”, a to nic, że postrzał, że mina. Patrzę mu prosto w oczy, łza spada na policzek, mówi mi, „Nie płacz, to nic, dobrze się czuję”, tej samej nocy, umiera...
Myślę sobie, mógłbym pisać tak dalej, mógłbym pisać tak długo, umiem, potrafię, rozumiem, trzydzieści lat później się urodziłem, wtedy, byłbym jednym z nich, Kolumbem, innym Baczyńskim, innym Kamińskim...
(...) 1 sierpnia 1999, godzina 17:00. Właśnie wyszedłem z kina, wsiadłem do samochodu. Nagle zawyły syreny, pożar?, w Warszawie Ochotniczej Straży Pożarnej nie ma, więc co? Zatrzymałem się, wyłączyłem silnik, we wstecznym lusterku widziałem dwa inne samochody, których kierowcy zrobili podobnie. Ta data i ta godzina na trwałe zapisała się w naszej pamięci. Za oknem zachodzące słońce pomalowało w ogniste wstęgi wieczorne niebo, prawie jak łuna, jak 55 lat temu, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie. Kiedy miasto zaczęło płonąć, gdy walka z okupantem nabrała wigoru, kiedy powstańcy uwierzyli w siebie, kiedy jeszcze nie wszystko było stracone, kiedy odgłosy natarcia Armii Radzieckiej przybliżały upragnioną wolność. Historia jednak okazała się bardzo tragiczna. Właśnie Powstanie pozwoli mi rozwinąć pewien wątek dotyczący mojego nazwiska. Mieczysław, dowodził pułkiem, który wsławił się szczególnym okrucieństwem w czasie walk oraz Stanisław, podpułkownik, pseudonim „Daniel”, dowódca pułku „Baszta”.
Gdy zabrzmiała syrena nie było cię
w domu, gdy zabrzmiała czekałeś
już w bramie, by bez lęku oddać strzał
w te okna, by odważnie pobiec dziś
przed siebie, ile miałeś lat, czy ktoś cię
oto pytał, o czym myślałeś upadając
na ulicy, by nie wstać z niej już nigdy,
kim byłeś zbłąkany przechodniu,
gdy karabin trafił w ręce twoje,
swój dom odnalazłeś, właściwie
jego gruzy w sześćdziesiąt dni później,
bezimienne twarze małych wielkich
duchem chłopców z Powstania...
Myślisz sobie, wczoraj nie potrafił mi powiedzieć, mówił, że to tajemnica, że nie może, że nie powinien, choć nic nie powiedział, dziś słysząc strzały na ulicach miasta rozumiem, dziś jest już inaczej, kilka tygodni później spotykam go w polowym szpitalu bez nogi, mizerny, chudy, chory, ale jakże szczęśliwy, mówi mi, „Zniszczyłem Tygrysa”, a to nic, że postrzał, że mina. Patrzę mu prosto w oczy, łza spada na policzek, mówi mi, „Nie płacz, to nic, dobrze się czuję”, tej samej nocy, umiera...
Myślę sobie, mógłbym pisać tak dalej, mógłbym pisać tak długo, umiem, potrafię, rozumiem, trzydzieści lat później się urodziłem, wtedy, byłbym jednym z nich, Kolumbem, innym Baczyńskim, innym Kamińskim...
(...) 1 sierpnia 1999, godzina 17:00. Właśnie wyszedłem z kina, wsiadłem do samochodu. Nagle zawyły syreny, pożar?, w Warszawie Ochotniczej Straży Pożarnej nie ma, więc co? Zatrzymałem się, wyłączyłem silnik, we wstecznym lusterku widziałem dwa inne samochody, których kierowcy zrobili podobnie. Ta data i ta godzina na trwałe zapisała się w naszej pamięci. Za oknem zachodzące słońce pomalowało w ogniste wstęgi wieczorne niebo, prawie jak łuna, jak 55 lat temu, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie. Kiedy miasto zaczęło płonąć, gdy walka z okupantem nabrała wigoru, kiedy powstańcy uwierzyli w siebie, kiedy jeszcze nie wszystko było stracone, kiedy odgłosy natarcia Armii Radzieckiej przybliżały upragnioną wolność. Historia jednak okazała się bardzo tragiczna. Właśnie Powstanie pozwoli mi rozwinąć pewien wątek dotyczący mojego nazwiska. Mieczysław, dowodził pułkiem, który wsławił się szczególnym okrucieństwem w czasie walk oraz Stanisław, podpułkownik, pseudonim „Daniel”, dowódca pułku „Baszta”.
Pierwszy
z nich był „czarną owcą” w rodzinie „Kamińskich”. Duża przenośnia, ale
sądzę, że zrozumiała. Dziwny to był człowiek, syn Niemki i Polaka, sam
natomiast podawał się za Rosjanina. Jako rosyjski kapitan rezerwy dostał
się do niewoli niemieckiej. Wstąpił do służby niemieckiej i dowodził
brygadą utworzoną przy grupie armii „Środek” z jeńców i dezerterów
Rosjan. W lecie 1944 został wraz z brygadę przyjęty do SS. Podawał się
za przywódcę rosyjskich faszystów i w ten sposób rywalizował z
osławionym Własowem. Walczył na czele jednego ze swoich pułków na
Ochocie w czasie powstania, więc styczności bojowej ze Stanisławem nie
mógł mieć. Pułk „Baszta” działał na Mokotowie, później na Sadybie i
Sielcach. Po objęciu dowództwa wojsk niemieckich przez Bacha, został na
jego rozkaz oddany pod sąd wojenny za przywłaszczanie sobie rzeczy
pochodzących z grabieży i rabunków, a nie przekazywanie ich władzom
niemieckim. Został w tajemnicy osądzony i rozstrzelany. Bach wydał o nim
taką opinię: „Był awanturnikiem politycznym, wygłaszał do swych ludzi
mowy propagandowe o faszystowskiej Rosji, której chciał być przywódcą.
Kobiety i alkohol były treścią jego życia. Pojęcie własności był mu
obce, żadnego narodu nie nienawidził tak, jak Polaków, których wspominał
tylko obelżywymi słowami. Nie chciał przyłączyć się do Własowa,
przeciwnie, pragnął kiedyś przez swe stosunki z Himmlerem wysadzić
Własowa z siodła” (Dzieje Najnowsze, zesz. 2/47). Ludzie jego wsławili
się szczególnym okrucieństwem, ale tak, jak kilka innych oddziałów byli
znikomą siłą bojową. Grabili, kradli, gwałcili, mordowali. Taka była ich
walka.
To,
co łączyło ich jeszcze oprócz nazwiska to identyczny wiek (obaj
urodzili się w 1886 roku), zbliżone stopnie i dowodzenie pułkami. W
sumie dużo tych podobieństw. Z jedną zasadniczą różnicą, Stanisław
przeżył powstanie i doczekał końca wojny. Ciekawe, czy poznał, sądzę, że
tak, Aleksandra, również Kamińskiego. Autora klasyki „Kamieni na
szaniec”. Mogli być kolegami, choć Stanisław był starszy o siedem lat.
Jednak dowodził ludźmi, których Aleksander „wychowywał”. Był współtwórcą
„Szarych Szeregów” oraz założycielem i dowódcą „Małego Sabotażu”.
Niewątpliwie często się spotykali.
Pułk
„Baszta” to wielki rozdział w historii ruchu podziemnego walczącej
Warszawy. Leży przede mną książka Lesława M. Bartelskiego „Pułk AK
>Baszta<”. Trudną ją streścić w kilku, kilkunastu zdaniach. Autor
był jednym z oficerów w pułku, brał również udział w powstaniu. W
związku z tym, choć troszkę spróbuję przybliżyć osobę dowódcy pułku,
Stanisława Kamińskiego czerpiąc informacje z przedstawionej powyżej
książki.
Uczestnik
walk frontowych I wojny światowej, w okresie 1922 – 1935 dowódca
kompanii 75 pułku piechoty w Chorzowie. Następnie w stopniu majora przez
kolejne trzy lata komendant klasy podchorążych piechoty służby stałej w
Ostrowi-Komorowie. Część tej młodej kadry, to jego późniejsi podwładni w
pułku „Baszta”. Jako dowódca II batalionu 64 pułku piechoty 16 DP wziął
udział w kampanii wrześniowej. Ranny uciekł z niewoli niemieckiej i
wczesną jesienią sześćdziesiąt lat temu wstąpił do Służby Zwycięstwu
Polski na terenie Nowego Sącza.
Skomplikowana
sytuacja zmusiła majora Stanisława III Kamińskiego w lutym 1940 roku do
opuszczenia Krakowa, kiedy to wymknął się gestapo i osiedlenia się w
Warszawie. W czerwcu 1942 został mianowany dowódcą batalionu „Baszta”.
Rok później oddział ten przemianowano na pułk dyspozycyjny Komendy
Głównej i powierzono mu działanie na szczególnie trudnym odcinku
Mokotowa. Pomiędzy ulicą Narbutta i Willową na północy i Wyścigami
Konnymi na południu.
W
czasie powstania wraz ze swoim oddziałem ppłk „Daniel” walczył na tym
terenie, z którym pułk „Baszta” związał się do końca. Cóż więcej dodać,
bez wątpienia był to jeden z wyróżniających się dowódców Polski
podziemnej. W tym roku mija trzydziesta rocznica jego śmierci...
Cóż więcej dodać, myślę sobie, dobra słowa już padły...
Cóż więcej dodać, myślę sobie, dobra słowa już padły...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Literacka przestrzeń również w drugim blogu.