Welcome To Netflix

wtorek, 7 lipca 2015

Wyróżnienie w Konkursie literackim - Kartka z podróży

Dobre chwile już za nami, nowe dobre chwile za jakiś czas przed nami.
Przed nami też cztery prace (będzie ich jednak pięć, o tej piątej opowiem przy okazji wkrótce), które zyskały nasze uznanie, choć wybór był wyjątkowo trudny. Wyróżnienie, które przyznała Wiola (bo tym się podzieliliśmy), wybór w temacie Nagrody głównej był wspólną, długą i bardzo trudną konsultacją. Poniżej praca, którą przesłała do nas Luiza Pitera. Warto się wczytać...

Poniedziałek, 25 września 2000 roku.
 

Kojące ciepło jesiennych promieni słońca otuliło moje ramiona. Zmrużyłam oczy oślepiona złotym blaskiem. Brudna wstęga chodnika rozpościerała się wzdłuż budynków szpitalnych, szarych i zwiędłych jak zimowe kwiaty, które już dawno straciły nadzieję na reanimację. Z przydymionych okien mijanego zakładu pogrzebowego spojrzała na mnie wystraszona, blada dziewczyna o kasztanowych potarganych wiatrem lokach, spływających kaskadą do ramion. W jej dużych, granatowych oczach czaił się smutek... Zdecydowanym ruchem odwróciła głowę od ponurej witryny, jakby ów zakład pogrzebowy nagle uświadomił jej powagę sytuacji i skierowała kroki ku szpitalnej bramie...
Wzdrygnęłam się słysząc nagły, przeszywający mózg sygnał karetki pogotowia ratunkowego wyjeżdżającej z dziedzińca.

Idąc w górę ulicy pragnęłam jak najszybciej uciec z tego miejsca, które kojarzyć się mogło na tę chwilę jedynie z zapachem śmierci, a nie instytucją ratującą życie. W torbie ciążyły mi książki wypożyczone przez ordynatora Marczewskiego. Wzięłam je przez grzeczność, nie zamierzałam ich czytać... W sumie – rozmyślałam – ciekawe czy to standardowa procedura? Lekarz, żeby złagodzić ciężki kaliber informacji, w ramach psychicznego wsparcia zachęca do lektury książek wątpliwej wiarygodności, o aniołach, cudownych uzdrowieniach i innych bredniach... Dziwna ta nasza służba zdrowia, a może tylko ordynator Marczewski jest osobliwym przypadkiem lekarza... Chyba jednak sam w to nie wierzy?! Z logicznego punktu widzenia zaprzecza, bowiem swojej diagnozie. Skoro nadzieja istnieje, to, po co stawiać wyroki i jakim prawem mają czelność obliczać, że właśnie taka, a nie inna liczba tygodni życia pozostała pacjentowi!? Cholera! To nie jest jakiś wasz statystyczny pacjent tylko moja mama! - Wzburzenie na chwilę przyćmiło zwątpienie i smutek. Poczułam jak łzy nieproszone pakują mi się pod powieki i ogarnęła mnie wściekłość na Marczewskiego, na siebie, na tego pieprzonego raka i... wszystko wokół. Szybko i niezgrabnie otarłam twarz wierzchem dłoni. Rozejrzałam się.
Ludzie poruszali się w stałym rytmie codziennych zajęć, matka uspokajała rozwrzeszczane dziecko, kierowca trąbił zniecierpliwiony na starszą panią, która najwyraźniej zamyśliła się na przejściu dla pieszych i przegapiła zielone światło... Przez chwilę obserwowałam to wszystko przez zasłonę wielobarwnych emocji targających od wewnątrz moim umysłem... Sześć tygodni życia... Zegar tyka: tik tak, tik tak powoli, jednostajnie, nic nie da się opóźnić ani przyspieszyć. Ci ludzie tego nie wiedzą, nie rozumieją. Pozostając wciąż w rytmie życia, trwoniąc czas i narzekając na pogodę, śpiesząc się nie wiadomo, dokąd i po co, jakby sprawy błahe były najważniejsze, jakby mieli żyć wiecznie. Czułam, że stoję po drugiej stronie, rozumiem sedno życia mocniej, boleśniej i wiem, po co tu jestem. Kiedy masz zaledwie dwadzieścia jeden lat nie potrzebujesz jeszcze rozumieć śmierci tak namacalnie i mocno jak ja w tamtej chwili... Obyś nigdy nie musiał spoglądać jej w twarz, kryjąc łzy i udając, że się nie boisz. Ja bałam się jak nigdy wcześniej i nigdy później. Strach wypełniał każdą komórkę mojego ciała paraliżując od wewnątrz i przejmując kontrolę nad swobodą myśli. Nagle uświadomiłam sobie, że czeka mnie bardzo trudne zadanie. Muszę jej powiedzieć prawdę. Moja mama zasługuje na prawdę i usłyszy ją ode mnie. Z resztą i tak nie było nikogo innego, kto mógłby to zrobić...
Usiadłam na ławce. Szary nierówny chodnik już dawno zamienił się w parkową alejkę, choć wcale nie zamierzałam pójść w tę stronę. Wizja czterech pustych ścian naszego mieszkania sprawiła, że zamiast od razu udać się do domu instynktownie postanowiłam przedłużyć spacer w towarzystwie słońca i świeżego powietrza. Powiem jej, ale nie teraz, kiedy jest jeszcze w szpitalu, powiem jej w domu. Decyzję podjęłam już wcześniej, w chwili, kiedy ordynator Marczewski zaproponował, żeby pozostawić mamę do końca pod fachową opieką medyczną szpitalnego personelu. Już wtedy poczułam, że się na to nie zgadzam. Rodzina ma prawo zabrać pacjenta do domu na swoją odpowiedzialność i zamierzałam z tego prawa skorzystać. Całą sobą czułam, że pozostawienie mamy w zimnych, ponurych murach szpitala równałoby się ze zdradą... Tak, powiem jej w domu i nieważne jak bardzo Marczewski będzie mi ten krok odradzał... Pamiętam jego minę, nerwowo podrapał się w głowę, przetarł okulary i próbował zaprotestować
- Nie może jej pani zabrać w takim stanie, to tylko pogorszy sprawę i pod żadnym pozorem proszę jej nie mówić, nie wolno załamywać pacjenta, wspominając o śmierci... Pani jest zbyt młoda i nieodpowiedzialna, żeby podejmować takie decyzje!
- Panie doktorze ma pan rację, jestem młoda i być może nieodpowiedzialna, ale znam swoją matkę w przeciwieństwie do pana i wiem lepiej, co jest dla niej dobre. Jeśli umrze lub przeżyje to w swoim łóżku ze świadomością tego, co się z nią dzieje.

Tamtego dnia w parku, przedłużając czas powrotu do domu otworzyłam jednak książkę, jedną z trzech jakie otrzymałam na złagodzenie bólu duszy, zamiast mało skutecznych leków psychotropowych. Czytając zastanawiałam się czy to prawdziwe historie, czy naprawdę jakiś niewytłumaczalny cud jest w stanie uratować ludzkie życie wbrew wyrokom dżentelmenów w białych kitlach...? Spojrzałam w niebo i znów poczułam jak otula mnie cudowne ciepło, jakby ktoś nagle mnie przytulił i szepnął: Nie martw się, wszystko jest możliwe dopóki wierzysz... Zamknęłam oczy czując pierwszy raz od dawna spokój i miłość płynącą z niewiadomego źródła, która wypełniła moje serce nadzieją. Może sama byłam tym zaczarowanym źródłem mocy, które nagle rozświetliło się we mnie, a może to energia płynąca wprost z kosmosu... Nie wiedziałam i szczerze mówiąc nie miało to znaczenia podczas tej niezwykłej podróży w głąb siebie. Najważniejsze, że ta chwila uwolniła mnie od lęku i zmieniła na zawsze. Uwierzyłam, że nie ma rzeczy niemożliwych i nigdy nie wolno się poddać, nawet, jeśli wszyscy wokół mówią, że przegrasz... Teraz myślę, że to była moja inicjacja w dorosłość, trudna podróż w zakamarki duszy i umysłu w poszukiwaniu źródła czystej prawdy o sobie, życiu i śmierci, sposobach pojmowania świata i otaczającej mnie rzeczywistości…
Wracając do domu przed zmierzchem, ponownie spojrzałam w oczy dziewczynie o kasztanowych lokach. Spoglądała na mnie z ciemniejącej w ostatnich promieniach zachodzącego słońca witryny sklepowej. Uśmiechnęła się do mnie, a w jej oczach nieśmiało zakwitała nadzieja. Ruszyłam dalej, znałam już odpowiedź na wszystkie pytania…

* * *

Doktorze M. dziękuję za ziarenko nadziei, które zasiał Pan niechcący we mnie. Wiem, że nie wierzył Pan w cuda i celem było wyłącznie złagodzenie bólu, a jednak ziarenko trafiło wprost do mojego serca i wykiełkowało, wyrosło na potężne silne drzewo - Drzewo Nadziei - dając siłę do walki na śmierć i życie. Dziękuję Ci mamo, że rzuciłaś razem ze mną rękawicę śmierci i wygrałaś. Teraz wiem, że cuda się zdarzają i Pan też już to wie, doktorze M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Literacka przestrzeń również w drugim blogu.